sobota, 29 września 2012

GRZYBY

W tym roku grzyby obrodziły całkiem, całkiem. Nie jakiś sensacyjny wysyp, ale można nazbierać sporo. I to jest główne moje zajęcie ostatnio. Ponieważ kładę się spać wcześnie (trudno siedzieć po nocach przy świecy), budzę się też bardzo wcześnie. Rozpalam ogień w płycie, wstawiam czajnik na kawę i idę otworzyć kurnik. Kury nie chodzą na wolności (ach, te lisy i jastrzębie), ale mają obszerny wybieg, prawie 200 metrów kw. Ogrodzony siatką na fundamencie i przykryty siatka, taką jaką grodzi się las. Są na nim nawet krzaczki i jedno drzewo (siatka wycięta wokół pnia). Kurzyce i kogut wydają się zadowoleni. Daję im wodę, sypię ziarno, zabieram jajka, jeśli już są. Potem wracam do domu i patrzę, jak dzień się rozjaśnia, pijąc kawę i jedząc śniadanie. Często jem jajecznicę ze szczypiorkiem, mniam. Czasem, jeśli jest brzydko, otwieram kurnik dopiero po śniadaniu. I rozkoszuję się tym, że nic nie muszę. Jest we mnie jeszcze czasem ta gorączka, rozpędzenie, że muszę wstawać, że muszę robić... Nic nie muszę. Pomalutku zastanawiam się, co będę robiła w ciągu dnia i zwykle kończy się na tym, że biorę koszyk i idę na grzyby.
Zawsze lubiłam zbieranie grzybów. Zapach i szum lasu, powolny maesz i kluczenie, skupienie na wypatrywaniu grzybowych kapeluszy wprawiają mnie w coś w rodzaju transu. dobrze mi z tym. I nie muszę spieszyć się, żeby zdążyć przygotować posiłek czy oporządzić zwierzęta. Wracam zmęczona i szczęśliwa. W ostatnich latach często bolały mnie nogi i plecy, nie mogłam chodzić zbyt długo. A tu proszę - 3 do 5 godzin. Czuję się zresztą coraz silniejsza. wracam, nastawiam jakąś zupę albo ziemniaki w mundurkach i odpoczywam. Ogień zwykle już wygasł, ale lubię rozpalać płomyk w moim piecu. spokojnie, pomalutku obieram grzyby, czyszczę je. Czasem robię w słoikach, ale więcej suszę. Dużo też zjadam, w różnej postaci.
Raz wybrałam się do wsi rowerem, kupiłam ser, mleko, kefir oraz ocet do zapraw i chleb. Poza tym sama piekę swój chleb, tak co pięć dni mniej więcej. Mąkę mam w dwóch skrzyniach - razową żytnią i białą pszenną. I zakwas w kamiennym garnczku w piwnicy, hej! Ten swojski chlebek jest taki dobry, że można go jeść bez niczego. A z grzybkami smazonymi albo duszonymi, to specjał godny królów.
Mam już tyle grzybów, że starczy dla mnie, dla dzieci, a nawet mogłabym część sprzedać jakby co.

A to są kurzyce na wybiegu, a zaraz potem koszyczek z grzybami.

poniedziałek, 17 września 2012

WRACAĆ WCIĄŻ DO DOMU

Stary traktorek trzęsie się i pyrka jak samowar, ale dzielnie pokonuje koleiny leśnego duktu. Drzewa gładzą go wyciągniętymi rękoma, próbują zatrzymać. Przejeżdżamy między dwoma ogromnymi świerkami i oto jest. Moja polana, kochana, wita mnie z radością. Na prawo na nieco podwyższonym skraju zagroda, na lewo, w części podmokłej staw przysłonięty krzewami. Stop, dalej nie należy jechać. Przy bramie strząsam z siebie pył i niepokój świata i wchodzę w królestwo ciszy i harmonii. Dzieciaki, wymięte i wytrzęsione po tej podróży na przyczepie traktora, między tłumokami z pościelą i skrzynkami z zapasami, też otrząsają się jak zmokłe psy. I nagle cichną, rozglądają się wokoło. Chcę wierzyć, że one też czują wyjątkowość tego miejsca.
Następnie spokojnie wchodzimy w tę ciszę i radość. Szeroko otwieram drzwi maleńkiego domku, wnosimy te ostatnio przywiezione sprzęty i zapasy. Większość mebli stoi już na swoich miejscach, więc to tylko ostatnie zapasy i niezbędniki. Gdzieś opadła z nas cała gorączkowość. Dobrze nam, nie spieszymy się. Kury lądują w kurniku z porządnie osiatkowanym wybiegiem, dostają wodę i ziarno. Ja zapalam samowar, pijemy herbatę na ganku, przegryzamy przywiezionymi kanapkami. Chłopcy sprawdzają te wszystkie sprytne urządzenia, które mi tu zamontowali, żeby mi było łatwiej żyć. Wszystko działa, a jakżeby inaczej. I ręczna pompa na wodę, która pompuje ją do zbiornika na strychu, i słoneczne baterie do ładowania laptopa albo oświetlenia domu wieczorem, i lampki ledowe tego oświetlenia. Ha, dzięki tym kolorowym lampkom będę miała nastrój Bożego Narodzenia przez cały czas!
Potem idziemy nad staw. Jako że słońce zniża się na zachód, światło jest niesamowite. Rybki wyskakują na powierzchnię, łowiąc nisko latające o tej porze owady. Cienie drzew lesnych zbliżają się do wody i wchodzą do niej powolutku, jak wstydliwe podlotki. woda z opalizująco różowo-fioletowej robi się zielono-brązowa. Czas się pożegnać. Dzieciaki pojadą traktprkiem do najbliższej wsi, oddadzą go właścicielowi, a same samochodem wrócą do siebie. To tylko 30 kilometrów, w sumie za mniej niż godzinę powinni być w domu.
Zakładam drąg w miejscu między dwoma świerkami, które służą mi za bramę. Powoli wracam do domu.

niedziela, 16 września 2012

Przed wylotem

Po śmierci męża odkryłam, że mam pieniądze. Wiedziałam, że odkładał coś tam każdego miesiąca na jakieś specjalne ubezpieczenie, ale jako osoba cierpiąca na wstręt do wszelkich papierków, zbytnio w to nie wnikałam. Powtarzał tylko, że będziemy mieć na czarną godzinę... Spodziewałam się kilku tysiący, a okazało się, że jest tego więcej. Dużo więcej. Kiedy pomyślałam o wszystkich dniach, kiedy ledwie wiązałam koniec z końcem, kiedy brakowało na opłaty za prąd, na szkołę dla dzieci, na naprawę samochodu, to prawie szlag mnie trafił. Ale teraz byłam bogata.
A poczucie wolności rosło we mnie i popychało do rzeczy, o jakich wcześniej bym tylko myślała. Kilka lat wcześniej dostałam niewielki spadek po rodzicach. Po cichu kupiłam kawałe ziemi w Puszczy, na skraju Suwalszczyzny. Kiedy mąż się o tym dowiedział, zrobił piekło, ale sprawa już była zamknięta.
Nie wiem, co mnie tak urzekło w tym kawałeczku lasu i śródleśnej łące zarośniętej krzaczorami z resztkami fundamentów gajówki spalonej jeszcze w wojnę. Wiem tylko, że nie mogłam się stamtąd ruszyć. Kiedy mi było ciężko, wystarczyło tylko zamknąć oczy i przenieść się tam.
Wówczas kosztowało to jakieś śmieszne grosze, kilkanaście tysięcy za prawie trzy hektary. Obecnie warte jest o wiele więcej, ale dla mnie od początku było bezcenne. Moje własne miejsce, mój tajemniczy zakątek z dala od wszystkiego i wszystkich ludzi. Odwiedzałam go rzadko, ale był. Wtedy tyle mi wystarczyło. Teraz zapragnęłam tam przenieść się na stałe.
Dom i gospodarstwo przekazałam dzieciom, a właściwie córce Danusi i jej chłopakowi. Od dawna by już przyjechali do domu, gdyby nie wieczne napięcia między nimi, a moim mężem. Kochali się z córką, ale zawsze były konflikty. Nigdy mu nie odpowiadało, kim jest, ani co robi. Ona też nie mogła znieść jego despotycznych zapędów.
Wyrwłla się do liceum, potem na studia. Przyjeżdżała z radością i wyjeżdżała z ulgą. A teraz ze swoim chłopakiem utrzymywali się z dorywczych prac, bo na stałe nie było zatrudnienia, więc choć kilka lat temu nie chciała słyszeć o powrocie na wieś, teraz było to dla nich zbawieniem. Duży, ciepły dom, gospodarstwo szkółkarskie, możliwości założenia dowolnej hodowli albo działalności. Arek ma smykałkę do pracy w drewnie, może będzie coś dłubał?
Załatwiłam pozwolenie na budowę, z racji istnienia fundamentów było dość proste. Najgorzej było z obejściem sprawy mediów, bo na działce nie ma prądu. Ale i to dało się obejść. Kupiłam stary drewniany dom, taki maleńki, dwuizbowy. Znajomy cieśla rozebrał go na kawałki i przewieźliśmy go traktorami na moją działkę. Prowadzi do niej zarośnięty dukt, a właściwie ślad po dukcie. Ale daliśmy radę. Spróchniałe belki zostały wymienione (tak po cichu mówiąc, prawie cały domeczek jest nowy, ze starego zostało kilka belek i drzwi, w których jestem zakochana). Wykopaliśmy też studnię, a Leszk, mój syn, zamontował mi taką sprytną ręczną pompę, że mogę w domu pompować do zbiornika na strychu. Postawiliśmy kaflową kuchnię z piecem, który grzeje też wodę. Oraz szopkę na kurnik i różne sprzęty z wiatą na drewno.
I oto powód pisania tego pamiętnika - jutro wyprowadzam się. Odlatuję na swoje i za nic mam te cmokania i wydziwiania, że jak to - bez prądu, bez drogi, bez ludzi, bez samochodu, sama jedna. A ja wybrałam wolność. Oczywiście, jeśli któreś z dzieci będzie mnie potrzebować, to się stawię na wezwanie, ale wygląda, że oni świetnie sobie radzą beze mnie.
To już jutro! Prawie pękam z podniecenia. Spać na pewno nie będę, pożegnam się z tymi wszystkimi latami, z domem, który przecież kocham, z ogrodem, ze zwierzakami. Przejdę się pod księżycem. A jutro zaczynam od nowa!

środa, 12 września 2012

Pora niepokoju

Jesienią, kiedy drzewa zaczynają nabierać kolorów, a ptaki odlatują, zawsze budziła się we mnie tęsknota, żeby ruszyć gdzieś daleko, za horyzont. Śpiewałam wtedy sobie "wsiąść do pociągu byle jakiegoooo", patrzyłam w dal i... zostawałam. Były obowiązki, mąż, dzieci, zwierzęta, ziemia, a właściwie ogród, praca. A ja jestem grzeczną, obowiązkową dziewczynką. Potem dzieci pomału zaczęły własne życie, mąż dostał emeryturę, a że sporo czasu przepracował za granicą, to była ona, jak na nasze warunki i potrzeby, wystarczająca. Zrezygnowałam z pracy w szkole, tylko gospodarstwo ogrodnicze ciągnęłam dalej. Mąż, sporo starszy ode mnie, zaczął być jakiś słabszy. Ale nic nie zapowiadało, że coś się zmieni. I wtedy, pewnego dnia, rąbiąc drewno poczuł się źle. Zdążył przybiec do domu i wołać, żeby go ratować. Myślałam, że skaleczył się siekierą albo uderzył polanem. A on po prostu padł na wersalkę i zipał. Wezwałam pogotowie, które przyjechało o wiele za późno. Trzymałam drżącą rękę i czułam, jak nagle stała się bezwładna. Lekarz stwierdził, że to był skrzep, który doszedł do serca. Tak w wieku 50 lat zostałam wdową.
Na początku było niezrozumienie, potem dojmujący ból i pustka. A potem, nieśmiało, pojawiło się poczucie wolności. Jakoś te kawałki, na które rozleciało się moje życie, scaliły się z powrotem. Tyle lat byliśmy razem... Czy go kochałam? Na początku na pewno, potem pozostały przyjaźń i zaufanie. I jak bemol rosnące zniecierpliwienie, kiedy stawał się coraz trudniejszy, bardziej zgryźliwy i kłótliwy. Jakby na starość wyłaził z niego jakiś straszliwy egoizm i pretensje do całego świata. Było mi ciężko, ale to jednak był mój mąż i obiecałam się nim opiekować. Na dobre i na złe.
Pewnego razu, kiedy byliśmy u lekarza, ten wziął mnie na stronę i zapytał, czy mąż nie ma zaników pamięci. Miał. Nie było to nic strasznego, ale ciągle czegoś szukał, o czymś zapominał, mylił czasem sprawy sprzed kilku miesięcy z obecnymi. Czasem też miał trudności z wysłowieniem się - on, "pan gładko-potoczysty". Czyli - początki Alzheimera. Odtąd byłam czujna, myśląc, że to będzie nasza trudna przyszłość. Odszedł, zanim choroba zdążyła się rozwinąć. A ja po kilku miesiącach żałoby poczułam się wolna...