niedziela, 28 października 2012

NIESPODZIANKA

    Wczoraj Lulu rozbawiła mnie do łez. Otóż budzę się rano słysząc delikatne chrapanie tuż przy uchu. Miałam wrażenie, że cofnęłam się w czasie i śpię obok mego męża. On tak pochrapywał, delikatnie. Budzę się na dobre i widzę Lulu w łóżku obok mnie. Łebek na poduszce, cała psinka leży na wznak, przednie łapki przyciśnięte do piersi i złożone pobożnie, tylne wyciągnięte wzdłuż razem z kudłatym ogonkiem i pochrapuje szczęśliwie. Patrzę na jej wydatny brzuszek i coś mi nie gra. Ten brzuszek żyje własnym życiem, porusza się i podskakuje. Przykładam rękę. O święta naiwności! Jak ja nie mogłam zauważyć, że ona jest szczenna! Wyraźnie czuję małe, obłe kształty. Co najmniej dwa, a może nawet cztery. Mam wytłumaczenie dla jej apetytu i ociężałości w pokonywaniu schodów.
     No cóż, przygotowuję legowiska do wyboru. I tak nie mam zbyt wiele pracy, bo codzienne spacery zajmują mi tylko 3-4 godziny. Nie wiem, co się we mnie przestawiło, ale ja, którą dawniej wołami nikt by nie wyciągnął przy brzydkiej pogodzie z domu, teraz nie mogę się obejść bez codziennej wędrówki. Nie uprawiam sportu i nie liczę ani czasu, ani dystansu. W ogóle wszelkie pojęcie rywalizacji i zwycięstwa choćby nad samą sobą jest mi wstrętne. Po prostu staram się odzyskać sprawność fizyczną, zgubić te dziesiątki zbędnych kilogramów bez forsowania się. Po prostu żyć i cieszyć się sprawnością, którą mam.
     Przygotowuję się na poród Lulu. Nie wiem sama kiedy pokochałam to stworzenie. Ona pierwsza mnie pokochała i wybrała. Muszę skonsultowac się z weterynarzem, tylko nie wiem z jakim... do wszystkich mi znanych mam zaufanie mocno ograniczone.

czwartek, 25 października 2012

PRZEŁOM JESIENI

     Moja ukochana pora, złocista, łagodna jesień kończy się. Przychodzi jej siostra, późna jesień, pełna mgieł i chłodów nocnych, deszczów i szarugi. Czuję się coraz bardziej senna i ociężała. co jest bardzo dziwne, bo mam wrażenie, że sporo straciłam na wadze. Muszę zwężać spodnie i dawać nowe gumki do dresów i spódnicy. Nie dziwi mnie natomiast senność. Odkąd zamieszkaliśmy na wsi i zaczęliśmy żyć zgodnie z porami roku, zauważyłam też cykliczność naszych nastrojów. Jesienią człowiek zapada w hibernację, tyje trochę, staje się bardziej refleksyjny i ospały. Zimą, jeśli jest śnieg i słońce z mrozem,  energia odradza się w ciągu dnia, by opaść z zachodem słońca.  Na przedwiośniu czujemy się wrażliwi, jakbyśmy zmieniali starą skórę i ręce nas świerzbią, by już siać, sadzić i działać, ale ciągle jestesmy słabi, jak świeża trawka. Wiosną i latem dostajemy super napędu, nie potrzeba nam wiele snu i chcemy chwytać każdą chwilę dnia i nocy, bo tyle się dzieje w naturze, że trudno za tym nadążyć. W upały znowu zwalniamy, żeby odrodzić się z początkiem jesieni (tak w sierpniu). I cały cykl powtarza się na nowo.
     Warzywa są już zebrane i zabezpieczone w piwniczce. Mam trzy worki kartofli, posegregowanych według wielkości (duże, średnie i małe), worek marchwi, sporo selerów, pietruszki, pasternaku i porów. Niewielką torbę orzechów laskowych wydartych wiewiórkom, kapuste kiszoną i kilka główek w piwnicy. Natkę pietruszki, lubczyka i selera poszatkowałam i wymieszałam z sola, mam tego kilka słoików. Tudzież 20 słoików przecieru pomidorowego, 30 słoików sosu bolońskiego (cebula, pomidor, papryka, czuszka, czosnek), 10 słoików pasty z papryki, 30 słoików sałatek z ogórków, kalafiorów, marchwi, cebuli i innych, oraz aż 50 słoików grzybów! Po kilka słoików konfitur, ale te raczej przywiozłam ze sobą. Tutaj zrobiłam głównie przecier jabłkowy bez cukru oraz gruszki w syropie, 3 słoiki czerwonych jagód borówek z gruszkami, 6 słoików żurawiny z antonówką i 6 słoików dzikich konfitur, czyli dzika róża zmieszana z berberysem, kaliną i innymi dzikim owocami, niestety, tylko 3 słoiki marmoladki z czarnych jagód (bardzo ją lubię, ale przybyłam tu za późno).
    Lulu towarzyszy mi wszędzie jak cień. Przyzwyczaiłam się do tego, jak do części samej siebie. Odruchowo nie zamykam drzwi, zanim nie sprawdzę, czy ona już nie weszła. Psinka jest wyjątkowo inteligentna. Zauważyłam, że ma trudności z wejściem po schodach na ganek, więc przytargałam z szopy deskę pozostałą z budowy i zbudowałam pochylnię. Pokazałam jej dosłownie dwa razy, jak wejść po desce i odtąd używa jej za każdym razem. W moim życiu było wiele psów, ale żaden nie uczył się tak szybko.

piątek, 12 października 2012

LULULUNIA

    W sklepiku nie mieli karmy dla psów ani świeżego mięsa. Co do karmy, to może i dobrze, duże złego słyszałam o tych wysokoprzetworzonych karmach, ale mięso by się przydało. Kupiłam "ludzkie" konserwy i dodawałam po trochu do zupy. Dodaję też żółtka jaja. Nie wszystkie psy je trawią, ale moje maleństwo tak. I bardzo je lubi. Dodaję też trochę oleju do zupy, na ładną sierść. Je za cztery maleńkie szpice i pięknieje w oczach. Ciągle karmię ją po trzy i cztery razy dziennie. Musi nadrobić czas głodówki.
     Jutro zamierzam wstać rano i zdążyć na autobus, który z wioski odjeżdża do Miasta A. Muszę jej przywieźć trochę mięsa. Tylko jak je przechować? Z własnego wyboru nie mam lodówki ani zamrażarki. W piwniczce jest chłodno, ale jednak... Może zrobię mięso w słoikach, bez soli i innych szkodliwych dodatków? A potem będziemy się dzielić - ona troszkę, a ja resztę.

wtorek, 9 października 2012

ZNALEZIONE PRZYTULONE

     Poszłam wczoraj znowu do lasu, te wyprawy to dla mnie już prawie jak narkotyk. Od pewnego czasu, wzorem mojej Babci, zabieram ze sobą butelkę wody i coś do zjedzenia i na szczęście. Dziś bardzo się przydało.
     Zawędrowałam aż w okolice asfaltówki, przedzierałam się przez krzaki w poszukiwaniu kani (grzybów, nie ptaków), kiedy usłyszałam cichutki pisk-nie pisk, płacz-nie płacz. Zaczęłam się rozglądać, szukać. No i w rowie znalazłam takie coś. Psiaczek maleńki, biały w rude plamki, kudłaty. Kudełki zmechacone, posklejane. Krew sączy się z łapek. Chude toto, lekuchne, tylko brzuszek wzdęty. Przypadłam do biedactwa, ostrożnie nieco, a ono nie ma siły sie podnieść, ale języczek wyciągnęło i liznęło mnie w rękę.
    Nalałam wody w zagłębienie dłoni, spróbowało języczkiem dwa razy i dalej leży. Pokruszyłam więc trochę chleba z serem. Malutko, bo nie można zagłodzonemu dawać dużo jeść, żeby się nie rozchorował. Zjadła (bo zdążyłam sprawdzić, że to sunia). No, jest dla niej nadzieja.
     Wzięłam biedę za pazuchę i ruszyłam do domu, przystając częst po drodze, żeby znowu dać jej zlizać kilka okruszyn czy trochę wody. Po godzinie wydawała się żywsza, zrobiła ładnie siusiu i dawała radę utrzymać się na trzęsących łapkach. Maleństwo takie, trójkątny pyszczek, duże, sterczące, trójkątne uszka, maleńkie ciałko, drobne łapki. Całość nie waży nawet dwóch kilo.
     W domu dostała trochę zupy (tak ze dwie stołowe łyżki) i zasnęła na szmatce przy piecu. Zajęłam się swoją herbatą, trochę sprzątałam, a tu słyszę cichutkie szczeknięcie. Mała bieda stoi u drzwi na dwór, ogonek, puszysty jak u wiewiórki zwisa jej do podłogi i wyraźnie prosi. Wyniosłam ją na podwórko, zrobiła, co miała do zrobienia. Na szczęście nie ma biegunki, trochę tylko rozwolnienia. Rozczuliła mnie próbując wejść po schodach na ganek. To takieś ty psiątko, w domu chowane. I ten ktoś, kto cię w domu trzymał i pewnie pieścił i nauczył porządku, wywiózł cię do lasu i wyrzucił, jak śmiecia. A ty masz ciągle kochające serduszko i nawet na progu śmierci ufasz ludziom. Przytuliłam maleństwo, a ono tym razem polizało mnie zdecydowanie po brodzie.
   Reszta wieczoru zeszła nam w podobny sposób - malutkie porcje pokarmu, sen, wyprawa na dwór (to ostatnie tylko dwa razy).  W końcu ja też poszłam spać.
    Dziś rano zbudziło mnie ciągnięcie za rękę i popiskiwanie. Stał się cud natury. Psiaczek wczoraj jeszcze słabiutki i prawie konający, dziś stał pewnie na łapkach i delikatnie ząbkami ciągnął mnie za rękę. Przyjrzałam się tym ząbkom. Nie taki to szczeniaczek, jak myślałam. Raczej dorosły, choć młody pies, a raczej sunia.
    Dziś rano podładowałam laptopa i spędziłam sporo czasu w necie, próbując ustalić rasę. Najbardziej podobna jest do szpica miniaturki, ale niezupełnie identyczna. Mieszanka szpica i "ciułały"? Albo szpica i yorka? Trudno powiedzieć. Ma przodozgryz i lekko wyłupiaste oczka, ale jest ładna i rozczulająca. Dziś ogonek nosi zwinięty w obwarzanek na plecach, jak prawdziwy szpic.
     Na wszelki wypadek sprawdziłam też ogłoszenia, czy nikt jej nie szuka. Ale nie, nikomu nie brakuje psiaka w typie szpica...
     Nie mam w domu mięsa, mleka ani białego sera. Muszę wsiąść na swego stalowego rumaka i pomknąć do wsi, zanim zamkną sklepik. Lulu (bo tak nazwałam maleńką) poczeka w tym czasie w szopie, z moim przepoconym podkoszulkiem za towarzystwo, coby nie czuła się opuszczona.
   

czwartek, 4 października 2012

OGRÓD

Dziś dzień mego ulubionego świętego, czyli Franciszka z Asyżu. Jakoś nie chciało mi się iść do lasu, może dlatego, że wczoraj przemaszerowałam z 10 kilometrów. Niewiele znalazłam grzybów, tylko trochę borówek przyniosłam. więc dziś byczyłam się w warzywniku. Z tym warzywnikiem to śmieszna sprawa, bo był już tu wtedy, kiedy jeszcze nie było domu. Najpierw grządki najbardziej oddalone, żeby nie przeszkadzać cieślom. Teraz podchodzi pod sam dom, widzę go przez okna od południa i zachodu.

Ziemia była tu słabiutka, kwaśna. Zrobiłam więc wały permakulturowe, kilka skrzyń i ogromny kompost. Powoli, po kawałeczku wybierałam perz z ziemi, nastepnie kopałam płytki ró, do którego wrzucałam gałęzie, liście, wszystkie wyrwane chwasty bez korzeni i przytargany gnój. Przykrywałam ten nabój ziemią. Jeśli wał był zrobiony jesienią, to na wiosnę można było na nim sadzić praktycznie wszystko, jeśli wiosną, to tylko te warzywa, które nie boją się nierozłożonego obornika - dynie, ziemniaki, selery. A na brzegu wału kapusta.

 W głębi widać foliak na pomidory. W naszym klimacie praktycznie nie sposób dochować się ich w glebie z powodu zarazy ziemniacznej, więc choc nie lubię folii, musiałam się z nią pogodzić. Bo bardzo, ale to bardzo lubię pomidory, hi hi hi.

Mój warzywnik nie jest specjalnie uporządkowany, ale lubię go. Daje mi obfitość świeżych warzyw i zapasy do piwniczki. Jest w nim ciepło, zacisznie i pachnąco. Otoczony jest żywopłotem z krzewów, dalej jest łąka z krzakczorami i las. Z jednej strony posiałam słoneczniki. Muszę walczyć o pestki z ptakami, dlatego niektóre słonecznikowe głowy zostały owinięte szmatkami.

Zdjęcie zrobiłam jeszcze latem, dzisiaj już wygląda inaczej. Kapusta ścięta i część zjedzona, a część zakiszona. A dziś na obiad miałam skorzonerę, która na zdjęciu jest jeszcze malutka.
To zielone za kapustą to nie krzew, tylko kompost porosnięty facelią (oraz niezłą ilością chwastów).

A to druga strona warzywnika i żywopłot ze szparagów od strony wschodniej. On był chyba pierwszy, ten żywopłot. Raz wygrzebały mi go dziki, wtedy też zaczęłam grodzić warzywnik, czym popadnie.
Wrotycz (te żółte kwiatki) ma właściwości owadobójcze. Kiedyś niszczono nim pchły i wszy, a teraz wyciągiem wodnym z jego liści i kwiatów można niszczyć mszyce i gąsienice bielinka. Pachnące ostro bukiety wieszam też na ganku dla ochrony przed muchami i komarami.
Aksamitki natomiast są rośliną pułapkową dla nicieni, uzdrawiają glebę. Lubię też ich zapach, chociaz on nie każdemu odpowiada.