środa, 5 grudnia 2012

TRUDNA WYPRAWA

     Chciał, nie chciał, ale musiał... Musiałam i ja wybrać się do miasta, mimo że bardzo mi się nie chciało. Zapakowałam swój plecak suszonymi grzybami do sprzedania - nielegalnie oczywiście, bo suszone liczą się jako przetworzone, ale co mi tam... Zamknęłam psy i słuchałam chwilę, jak płaczą. Nie szczekają, nie wyją, tylko takie przeciągłe, bolesne "Mamuuuuu" zawodzą. Trudno, trzeba. W ciepłym domu krzywda im się nie stanie. Po czym powlokłam się ten kilometr do asfaltówki i jeszcze drugi do przystanku autobusowego. A u nas tylko dwa autobusy dziennie chodzą i to tylko w dni powszednie, jeden bladym świtem o 6.15 rano zabiera młodzież do szkół średnich, a drugi po południu ok. 16 przywozi ich spowrotem. Patrzyłam na te zaspane i już od rana zmęczone dzieciaki i żal mi ich było. Jak nauka może wchodzić do głowy w takich warunkach?
     Miasto przywitało mnie zimna plucha, hałasem i smrodem. Mój nos odwykł od tych miejskich "perfum" i teraz aż w gardle ściskało. Tak wcześnie rano prawie wszystkie sklepy i biura są zamknięte, poszłam więc na targ, a tu placu targowego nie ma... Wszystko zamknięte wysokim płotem, prace remontowe. Fakt, potrzebne, ale w tej chwili bardzo mi nie na rękę. Czyli komórka w łapę i wydzwaniać. Okazało się, że nie ma tak źle - znajomy, u którego miałam kupić olej własnoręcznie tłoczony, zostawił dla mnie kilka butelek w barze prowadzonym przez inną naszą znajomą, pszczelarze, u których biorę miód, byli tak mili, że zaproponowali, że sami do mnie do śródmieścia przyjadą, przywiozą miód i pyłek i odbiorą grzybki i ziółka dla nich przeznaczone. Powłóczyłam się trochę, rozwiozłam grzyby do kilku znajomych i już można było iść do instytucji, pozałatwiać te różne papierki, którymi nas umartwiają. Najprzyjemniejsza była wizyta w banku, gdzie moje konto okazało się dość pełne, bym mogła dalej żyć. Pobrałam trochę pieniędzy, bo ze sprzedawania grzybów na rynku nici. Zaszłam do znajomego baru, bardzo miłe spotkanie z pszczelarzami i właścicielką przybytku, która ku mojej wielkiej radości wzięła ode mnie cały ten nabój grzybowy. Zakupy narazie jeszcze u niej zostawiłam i przeszłam się do pasmanterii po nici i wełny - to też było przyjemne, zaszłam do spożywczego po bakalie i trochę różnych serów oraz spędziłam przyjemną godzinkę w bibliotece i drugą w księgarni. Filiżanki czekolady też sobie nie odmówiłam.
      Na koniec nogi mnie bolały tak, jak nigdy w lesie, w głowie mi huczało, ubranie przemokło... Poczułam się (prawie) bezdomna. Potem droga powrotna z ciężkim jak licho plecakiem i dwiema torbami, a w domu zimno i smród niewypuszczanych piesków. Ufff... Dranie jedne, z tej tęsknoty i nudy powygryzały cały dół ceraty przykrywającej stół w koronkowe wzory. Czyli rozpalanie ognia, mycie i odkażanie podłogi, karmienie tałatajstwa i siebie samej.
     Teraz nareszcie jest ciepło i pachnie przyjemnie octem jabłkowym, siedzę z filiżanką malinowej herbatki i moczę bolące i zmarznięte stopy.
     Stanowczo nie lubię miasta, mimo że czasem jest przydatne!

sobota, 1 grudnia 2012

CHAŁUPKA I JEJ MIESZKAŃCY

    Nadszedł czas na opisanie chałupki, mojego schronienia, mojej drugiej skóry i jak to tam zwał. Przechodzimy więc przez kurtyny drzew i krzewów, wychodzimy na polanę od wschodniej strony i na prawo, na niewielkim, łagodnym wzniesieniu oto ona: drewniana, kryta wiórem, z niewielkimi oknami, frontem zwrócona na południe, ku otwartości polanki, tyłem do pobliskiej ściany lasu.
     Kiedy patrzymy na nią od frontu, to wejście, ocienione obszernym gankiem, jest po naszej lewej stronie. Dalej w prawo dwa okna wychodzące na ogródek i jeszcze jedno okno od wschodu i jedno od północy.
    Widzisz, stareńkie drzwi otwierają się gościnnie. Wchodzisz po trzech stopniach na ganek, z niego do małej sieni. Po lewej stronie masz schody-drabinę na strych, pod nimi moją szafkę-spiżarnię, a nad nimi w ścianie maleńki świetlik. Na wprost są drzwi do łazienki, na prawo do kuchni.
    Kuchnia jest zawsze sercem domu, a sercem kuchni jest piec. Kaflowy, z ogrzewaczem czyli przypieckiem, duchówką, okapem nad kuchnią i piecem chlebowym. Przysadzisty, ale zgrabny. Zawiaduję nim za pomocą całej baterii szybrów i zapadek, bo służy mi też do gotowania ciepłą porą, a wtedy lepiej, żeby nie grzał za bardzo. Teraz, zimą, wręcz przeciwnie - całe ciepło idzie w ogrzewacz i murek grzejny. Piec jest po lewej stronie od drzwi, zajmuje cału róg izby, gościnnie podsuwając swój zapiecek w stronę drzwi. Możesz na nim usiąść, jeśliś zmarznięty.
    Dalej, wzdłuż północnej ściany jest solidny blat z dębiny, z szafkami pod spodem i z wkomponowanym małym zlewem pod oknem. Dalej kredens drewniany i to już koniec izby z tej strony.
    Od południowej strony są dwa okna, pod pierwszym stoi ława-łóżko, szeroka i rozłożysta, z oparciem. Kiedy podniesie się siedzenie, widać siennik w specjalnej skrzyni. Dalej od wejścia, pod następnym oknem - stół i 3 krzesła, w kącie obraz święty na ukos, ścinający róg i półeczka pod nim, zasłana wedle tradycji haftowaną lnianą serwetką. Pod nią niewielka etażerka na książki. Na ścianie między oknami inna półka ze słojami na zioła i innymi różnościami. To w założeniu, w praktyce zasłana książkami, przyborami do pisania i robótek.
   Za kuchnią, na wprost wejścia, czyli po wschodniej stronie, jest malutki pokój czy raczej alkierz z jednym oknem. Drzwi do niego są zawsze otwarte, bo nie ma w nim oddzielnego ogrzewania. Czyli pośrodku ściany działowej szerokie drzwi, przez które widać okno i stojący pod nim fotel i taboret służący za podręczny stolik. Na lewo od wejścia, wzdłuż północnej ściany, łóżko i kufer jako nocna szafka, po prawej, obok okna, szafa.
    I to już wszystko. Aż nadto dla mnie jednej. Są jeszcze sprzęty ruchome - świeczniki, lampy naftowe, stołki, kosz na drewno... I chodniki z gałganków. Te ostatnie musiałam usunąć z kuchni, bo psiaki robiły z nich szarpie. Rety, jeśli myślałam, że wcześniej rozrabiają, kiedy ledwie chodziły, to teraz mam prawdziwy sajgon! Nic nie opiera się ich energii, co dostanie się w małe ząbki, to jest poszarpane. Polują na siebie, bawią się w chowanego, w polowanie. Ciągają po podłodze jeden drugiego za ogon albo jedną z łap! Oraz leją! Na szczęście są równie pojętne, jak ich mama i teraz wynoszę jak najczęściej obydwa na dwór. Komenda "siusiu!" i zbiorowe przykucanie, a potem czym prędzej do domu. Ale i tak mam sprzątania co niemiara, zwłaszcza rano. Robią się z nich puchate kulki, sierść, początkowo gładka, robi się gęsta i kręcona. Rozśmieszają mnie do łez, polują na moje pięty i włażą pod nogi. Tylko spacery z konieczności musiałam skrócić, bo zostawione w domu rozpaczają i bałaganią z tej rozpaczy w trójnasób, w kurniku ich przecież nie zostawię, bo będzie jeszcze gorzej i jaki płacz! Na dodatek są tak maleńkie, że mogą tam przepaść w mysiej dziurze, no, prawie. Wkładam więc po jednym do każdej kieszeni i tak chodzę. Ich mama, zła i nieszczęsliwa, drepce po mokrym igliwiu, ogon i uszy opuszczone. W końcu muszę się zlitować i wziąć ją za pazuchę.
    Robi się zimno, dziś spadło trochę śnieznych płatków. Z utęsknieniem czekam na prawdziwy śnieg.

niedziela, 25 listopada 2012

MAGIA LASU

   Jak często bywa tak, że trudno słowami oddać to, co się przeżywa. Piszę sucho "Idę do lasu.",  budzi to we mnie uczucia takie, że powinnam raczej pisać :"Idę do świątyni, do miejsca medytacji, do ukochanego, do zadziwiającego, do mieszkania mojej duszy..." dopiero te określenia przybliżają trochę to, co czuję. Ogromne sosny, świerki i dęby napełniają mnie odczuciem majestatu i wręcz drżeniem, młodniki rozczulają, brzozowe zagajniki wabią i zachwycają.

    Niedawno przeczytałam arcyciekawy artykuł o współpracy roslin między sobą oraz roślin i zwierząt. Tak, pan Darwin nie do końca miał rację. Współpraca, wzajemne świadczenie przysług i tworzenie wspólnoty są w przyrodzie tak samo ważne, jak rywalizacja. Wiedziałam o tym od dawna w odniesieniu do roślin w ogrodzie. Okazuje się, że cała przyroda zorganizowana jest w ten sposób.

    W lesie każdy zakątek jest inny, przechodzę od niespodzianki do niespodzianki. Oto na tych wzgórzach masowo rosną kurki. Dlaczego tutaj, a nie gdzie indziej? Tajemnica. W innym miejscu sosny są niewielkie, jakby nieco skarlałe, a między nimi całymi łanami rośnie srebrzysty chrobotek reniferowy, jakby w tym miejscu, a nie gdzie indziej przetrwała pamięć o lodowcowej tundrze. Krajobraz niezwykły, zieleń w górze, srebro pod nogami. A polanki otoczone młodnikiem w porze kwitnienia wrzosów? Lekki, upajający bukiet zapachów, pajęczyny błyszczące rosą jak diamentowe kolie.
    Jednorodne bory sosnowe są wprawdzie czymś sztucznym, bo naturalne dla tego miejsca i czasu są lasy mieszane, głównie liściaste, ale i one mają swój urok. Na szczęście w naszej okolicy zachowały się jeszcze skrawki naturalnych lasów, obecnie chronione jako rezerwaty. Nawet w niektórych miejscach odtwarza się dawne oblicze tych lasów wspomagając się analizą pyłków, które wskazują, co rosło tu kilkaset lat temu, kiedy człowiek podgryzał dopiero obrzeża Puszczy. W tym miejscu już przeważają drzewa liściaste, które mają swój specjalny nastrój, weselszy, ale też bardziej dziki, niż bory sosnowe. Wczesną wiosną pod drzewami zakwitają całe łany przylaszczek i zawilców. Porośnięte mchem pnie odbijają się w maleńkich leśnych oczkach wodnych, w strumyku wijącym się jak żmijka.

    Ludzie, którzy przybywają do lasu przejęci swoją ważnością, z hałasem i obcym zapachem, uważają, że jest pusty. Tymczasem liczni jego mieszkańcy przemykają jak duchy między drzewami, kryją się w krzakach i w norach. Dopiero kiedy intruzi znikną, można zauwazyć, jak pełen życia jest las.
     Niezwykle urokliwe i zupełnie specjalne są miejsca, gdzie las przechodzi w inny rodzaj biotopu, wszystkie te brzegi, skraje i polany. Te miejsca chyba lubię najbardziej. Mieszają się w nich zapachy lasu i pola, albo lasu i jeziora, albo lasu i łąki. Różnie działa światło, śpiewają inne ptaki.

     Moja polana otoczona jest z trzech stron lasem, natomiast od wschodu, za stawem, gdzie grunt jest podmokły i gdzie bierze początem mały strumyk, zamienia się w sukcesję małych zagajników olchowo-wierzbowo-brzozowych i łak podmokłych, sianożęci i bagienek. Można, jak w pałacu, przechodzić z jednej komnaty do drugiej. Komnatami dla jednych są łąki, dla innych laski. Na przykład dla saren. Niedawno kilka z nich poszczekiwało na mnie z oburzeniem, jakie mają gospodynie dla intruza włażącego w ich włości. Zwierzęta ostatnio widuję często, wydaje się, że przestają mnie się bać. Być może nie wyczuwają we mnie intruza, zwłaszcza od czasu kiedy nie jem mięsa. Nie pachnę też kosmetykami i chemią, nie hałasuję, nie szeleszczę. Pomalutku, ostrożnie, mieszkańcy lasu przestają mnie się bać. Kiedy mnie zaakceptują?

wtorek, 20 listopada 2012

CODZIENNOŚĆ

    Dni są króciutkie, zazwyczaj też szaro-mgliste, z konieczności więc sporo czasu spędzam przy lampie i świecach. Moja ładowarka słoneczna daje malutko prądu, ledwie wystarcza do podładowania laptopa lub telefonu, więc lampek na ledy nie używam prawie wcale. Zresztą one świecą tak samo delikatnie, jak świece. Przy takim oświetleniu nie wszystko da się robić, a już na pewno nie delikatne koronki. Zaszła więc potrzeba takiego zorganizowania prac, żeby wykorzystać na maksa światło dzienne.
    Budzę się niezbyt wcześnie, tak między 7 a 8 rano, kiedy zaczyna dnieć. Rozpalam pod płytą, sprzątam, co psiaki nachrzaniły w nocy, wypuszczam ich mamę na dwór i idziemy do kur. Dostają ziarno i letnią wodę. Czasem zabieram maluchy ze sobą i baraszkują w obórce, podczas kiedy ja rąbię i ładuję drewno na taczkę. Podwożę drewno pod ganek, wnoszę wielkim koszem do domu, resztę układam na ganku. Zjadam śniadanie. Machanie pompą dla uzupełnienia wody. Potem druty lub szydełko, ewentualnie trochę czytania. Podłoga w okolicach pieca wyścielona gazetami z nikłą nadzieją, że tam będą się załatwiać. W międzyczasie nastawiam garnek na obiad, coś prostego i pożywnego, typu "wszystko, co w łapy wpadnie, do gara". Kiedy skończymy jeść obiad, zaczyna się zmierzch i zmęczone oczy nie bardzo chcą służyć. Wtedy sprzątam, myję podłogę, piorę. Do takich robót słabe światło wystarczy.
     Po zmroku też często wychodzę na swoje wędrówki. Zawsze dość dobrze widziałam w ciemności, więc jeśli noc nie jest wyjątkowo ciemna, to sobie radzę. Trzymam się raczej leśnych dróg i duktów. Wystarczy, żeby przewietrzyć się i czasem przyuwazyć bujne nocne życie puszczy. Spotykam zaaferowane grupki saren i jeleni, czasem dziki przemkną jak banda dresiarzy. Czasem zauważę cienie, groźne i dyskretne, wilków. Cicho latają sowy.
    Potem kolacja, toaleta, ostatnie pomachanie wajchą od pompy i do łóżka.
    Zewnętrznie nie dzieje się wiele, ale wewnętrznie wiele spraw ciągle jest do przemyślenia i ułożenia. Może dlatego mam wrażenie, że prowadzę niezwykle bogate i urozmaicone życie. Nigdy się nie nudzę.
    Jedna tylko rzecz jest dość niewygodna. Rano trzeba dość długo czekać, żeby się woda zagotowała na kawę. W ciągu dnia, jeśli zaniedbam postawienia czajnika na płycie, podobnie. Jeśli chcę mieć kawę albo herbatę, muszę to przewidzieć dużo wcześniej. Za to potrawy gotowane w ten sposób są bardzo smaczne. Co 4-5 dni piekę tez chleb, czasem bułkę na suchych drożdżach. Moja niechęć do mięsa trwa. Nie to nie, jak organizm nie chce, to go zmuszać nie będę. Białka mi nie zabraknie, choć jaj coraz mniej. Co ciekawe nie mam takich oporów w stosunku do ryb.

niedziela, 18 listopada 2012

ZABŁĄDZIŁAM

   Dziś nie padało, wiał wiatr i było względnie pogodnie. Wybrałam się na wędrówkę po lesie, nie dla grzybów (chociaż zielonki jeszcze czasem można znaleźć), tylko tak sobie. Szłam spokojnie ścieżkami dzików i jeleni, aż jak to mi się częst zdarza, wpadłam w ten rodzaj transu. Jestem wtedy jakby lekko nieprzytomna, a jednoczesnie baczna na najmniejszą zmianę w otoczeniu, na każdy dźwięk i kolor. Prawie widzę aurę emanującą z każdego drzewa i każdego zioła.
    W pewnej chwili zdałam sobie sprawę, że nie wiem, gdzie jestem. Jakieś bagienko, jakieś stare liściaste drzea, brzozy, jesiony i dęby tam, gdzie spodziewałam się suchego sosnowego młodnika. A tu niebo białe od mgły, słońca nie widać...Ten zakątek lasu miał jakiś dziwny nastrój, inny, bardziej uroczysty, niż znane mi miejsca. Szłam i czułam się malutka. Chwila paniki, kiedy buty zaczęły zapadać się w bagienko, ale poradziłam sobie. Postanowiłam iść po prostu przed siebie. I znowu się zamyśliłam i tak jakoś sama nie wiedząc kiedy wyszłam w znany mi młodnik.
    Dziwne to wszystko. Takie drzewa rosną tylko w rezerwacie, dużo dalej, niz doszłam dzisiaj. Czyżbym trafiła na jakiś tajny zakątek?
    A pieski już widzą i wyłażą z pudła na trzęsących się nóżkach, ale za to z wielkim uporem. Lulu ma mało mleka, jednak ta poniewierka podkopała jej zdrowie i nie zdążyła dojść do siebie. Dokarmiam trochę maluchy mlekiem w proszku z miodem i olejem. Lubią to.
   Nie miałam ze sobą aparatu, ale kiedyś zrobiłam zdjęcia w rezerwacie. Drzewa dzisiaj widziane wyglądały podobnie.

czwartek, 15 listopada 2012

ZIEMIA I JA

   Hibernacja pomału odpuszcza. Mam wrażenie, że odespałam wszystkie w życiu zarwane noce, te z dzieciństwa z ojcem pijakiem, te przepłakane w młodości, te, kiedy z nerwów tłukłam się bezsennie, te kiedy z ogromną miłością, ale też z coraz większym zmęczeniem nosiłam płaczące dzieci, drżąc, żeby nie obudziły męża... Oczyściłam się i choć jestem słaba, jak niemowlę, to też podobnie czysta wewnętrznie.
    Lubię patrzeć przez okno. Siadam przy moim małym stole, rozkładam szydełko i nitki, czasem białe i nieskalane, czasem kolorowe i dłubię nowe koronki, ale przez większość czasu trzymam robótkę i po prostu gapię się na swoją ziemię - ogród zasypiający na zimę, krzaki, las. Widzę ptaki, czasem migną sarny lub jelenie. Ciepło mi się robi w sercu na myśl, że to moja ziemia. Uczę się jej na pamięć jak rysów kochanej twarzy.

    Kiedy zaczęliśmy gospodarować na naszym mini gospodarstwie, to należącą do niego ziemię traktowaliśmy arbitralnie, miało być tak, jak zaplanowaliśmy. Tu ogródek, tu plantacja malin, tu porzeczek, a tu szkółka. Mąż, typowy mieszczanin, traktował ziemię jak wroga do pokonania i ujarzmienia. Dopiero z czasem zaczęło nam świtac, że to my powinniśmy się uczyć od ziemi, to ona nam mówiła, gdzie jest gliniasta, a gdzie piaszczysta, gdzie mokra, a gdzie sucha. I że łatwiej jest zaplanować nasadzenia zgodne z jej charakterem, niż walczyć o utrzymanie roślin tam, gdzie warunki im nie sprzyjają. Że łatwiej posadzić żywopłot, żeby chronił nas przed wiatrm, niż otulać każdą roślinę z osobna, że zamiast wielkim nakładem pracy starać się utrzymać egzotyczne, delikatne roślinki, lepiej posadzić przystosowane do naszego klimatu.
    Mój stosunek do tej polanki od początku był inny. Uczyłam się jej przez kilka lat, obserwowałam, co na niej rosnie i żyje i zgodnie z tym zaplanowałam posadzenie przyszłych roślin, założenie ogrodu, drzewka owocowe. Otoczyłam przestrzeń dzikim żywopłotem - leszczyny w cichych, słonecznych miejscach, kaliny w podmokłych, jałowce na piasku, nigdy więcej, niż 3-4 krzewy tego samego gatunku pod rząd, pomieszane różne gatunki, różne faktury i kolory. Żywopłot jest luźny, miejscami zachodzą na siebie różne linie, jak cienie w chińskim teatrze. Zwierzęta znajdują tam przejścia, ja też.
     Od wschodniej strony teren był podmokły, porosnięty głowami turzyc. Tutaj kilka lat temy wykopano mi staw. Z tym była cała historia, gra przypadków. Przypadkiem przyjechałam tu zimą, mroźną, ale bezśnieżną. Kiedy zostawiałam samochód we wsi, zobaczyłam, że wielka koparka na gąsienicach kopie staw na pobliskiej łące. Podeszłam, porozmawiałam. Okazało się, że cena jest do zniesienia, co więcej, mogę zapłacić w ratach. Właściciel monstrum poszedł ze mną obejrzeć teren, oznaczyliśmy palikami zarys przyszłego stawu i już po trzech tygodniach miałam wielką dziurę w ziemi. A wykopaną ziemią przedłużono wzniesienie, na którym stoi dom. Przerażał mnie widok zrytej ziemi, ale kilka dni machania łopatą wystarczyło, żeby ją wyrównać a wiosna i lato zrobiły swoje. Teraz wokoło jest łąka porośnięta krzewami-samosiejkami. A w stawie można się kąpać. Goszczą na nim czasem przelotne kaczki i chyba jakiś bóbr wprowadził się tej jesieni.

    Ogród powstał według zasad permakultury, bez kaleczenia ziemi. Woda po kąpieli spływa do specjalnego zbiornika porośniętego trzcinami. Używam tylko mydła ekologicznego i do prania - orzechów piorących albo wywaru z mydlnicy. Do bardzo brudnego prania dodaję albo mydło, albo ocet jabłkowy i sodę. Mydlnica obficie porasta brzegi zbiornika na zużytą wodę. W mojej domowej łazience mam suchą toaletę, do której wsypuje trociny i torf, a tak w ogóle to mam tradycyjną sławojkę "za stodołą", na tej samej zasadzie.
   Teraz spaceruję po ogrodzie, oglądam kropelki wody na bezlistnych gałązkach, na czubkach igiełek młodych świerków i jodeł. Patrzę, skąd wieje wiatr i gdzie przelatują ptaki. Żyjemy sobie w zgodzie i wzajemnym szacunku - moja ziemia i ja, jej człowiek. Pomagamy sobie wzajemnie i chronimy się.

niedziela, 11 listopada 2012

HIBERNACJA

    Dobrze, że mam dostęp do internetu, bo bym nawet nie wiedziała, jak dzień dziś mamy. Od czasu ostatniego posta byłam w hibernacji, spałam prawie cały czas. Z trudnością wstawałam, kiedy już było chłodno w domu, robiłam co najpotrzebniejsze, cały czas z zawrotami głowy i padałam na łóżko, które przyciągało mnie z siłą magnesu. Pompowanie wody do zbiornika było zadaniem prawie nad siły... Dobrze, że nie muszę jej nosić w wiadrze. Wyniesienie wiadra z toalety biologicznej też prawie mnie przerosło. Poza tym spektakularnym spadkiem energii życiowej nie czułam się wcale chora, a raczej  przebywałam na jakimś cieplutkim, wygodnym obłoczku. Nieliczne chwile czuwania spędzałam przy skrzynce z pieskami, pełna szczęśliwego zagapienia. Lulu jest mamą asertywną, czyli robi, co trzeba przy szczeniakach, nakarmi je i wyliże, ale spać chce ze mną w łóżku. Młode rosną na potęgę i coś mi się wydaje, że lada chwila otworzą oczka.
    Dziś czuję się trochę lepiej, na tyle, żeby zmobilizować się do pisania. Dzieciaki niepokoiły się moim milczeniem (wyłączyłam telefon), więc kiedy w końcu wczoraj porozmawialiśmy, to zaraz dziś przyjechały obładowane mlekiem, twarożkiem i świeżym mięsem. Mlekiem i twarożkiem dzielimy się zgodnie z Lulu, mięso jest całe dla niej, bo mnie odrzuca. Na szczęście nocami już są przymrozki i zamroziłam mięso podzielone na porcje. Auuuuu, ziewy mnie znowu biorą. Piec cieplutki, w domu porządek. Tylko wypuszczę psinkę na siusiu i spać! A swoją drogą to Lulu reaguje na komendę "Siusiu!" Posłusznie przykuca i robi, co należy. Fajne.

piątek, 2 listopada 2012

NARODZINY

     Wczoraj Lulu urodziła szczeniaczki. Poród miała ciężki, aż bałam się, czy sobie poradzę. Przyzwyczajona byłam do lekkich, prawie mimowolnych porodów moich suk i kotek, a tu rozpaczliwe piszczenie, leżenie na boku i dwa szczeniaki które próbowały wyjść jednocześnie. Dobrze, że telefon miałam naładowany, udało mi się skonsultować ze znajomym weterynarzem. Według jego wskazówek jednego delitatnie podtrzymywałam, a drugiego wyciągałam. Jakoś poszło, dwa czarne pieski z białą łatką na gardle. Potem urodził się jeszcze trzeci, łaciaty, ale ten nie przeżył. Z dwu pozostałych jeden jest wyraźnie mniejszy od drugiego i trochę słabszy, ale trzyma się życia z uporem.
    Cała szpicowata rodzinka leży na miękkiej słomie koło pieca, biedna Lulu słaba i obolała, ale troskliwa. Psiaki mają narazie gładką sierść i przypominają miniaturowe molosy, ziewają paszczami zbyt dużymi jak na takie maleństwa i chwytają mnie za palce. Cud życia.
    Na dworze wstrętna chlapa. Zdegustowane nią kury nie chcą wychodzić z kurnika. Mnie też sen morzy, więc poza koniecznym obrządkiem, rozpalaniem w piecu i przygotowaniem czegoś do jedzenia leniuchuję i śpię jak niemowlę. Na szczęscie Lulu dba o czystość szczeniąt (słomę zmieniam im w skrzynce codziennie), a sama prosi donośnie, kiedy chce wyjść.

niedziela, 28 października 2012

NIESPODZIANKA

    Wczoraj Lulu rozbawiła mnie do łez. Otóż budzę się rano słysząc delikatne chrapanie tuż przy uchu. Miałam wrażenie, że cofnęłam się w czasie i śpię obok mego męża. On tak pochrapywał, delikatnie. Budzę się na dobre i widzę Lulu w łóżku obok mnie. Łebek na poduszce, cała psinka leży na wznak, przednie łapki przyciśnięte do piersi i złożone pobożnie, tylne wyciągnięte wzdłuż razem z kudłatym ogonkiem i pochrapuje szczęśliwie. Patrzę na jej wydatny brzuszek i coś mi nie gra. Ten brzuszek żyje własnym życiem, porusza się i podskakuje. Przykładam rękę. O święta naiwności! Jak ja nie mogłam zauważyć, że ona jest szczenna! Wyraźnie czuję małe, obłe kształty. Co najmniej dwa, a może nawet cztery. Mam wytłumaczenie dla jej apetytu i ociężałości w pokonywaniu schodów.
     No cóż, przygotowuję legowiska do wyboru. I tak nie mam zbyt wiele pracy, bo codzienne spacery zajmują mi tylko 3-4 godziny. Nie wiem, co się we mnie przestawiło, ale ja, którą dawniej wołami nikt by nie wyciągnął przy brzydkiej pogodzie z domu, teraz nie mogę się obejść bez codziennej wędrówki. Nie uprawiam sportu i nie liczę ani czasu, ani dystansu. W ogóle wszelkie pojęcie rywalizacji i zwycięstwa choćby nad samą sobą jest mi wstrętne. Po prostu staram się odzyskać sprawność fizyczną, zgubić te dziesiątki zbędnych kilogramów bez forsowania się. Po prostu żyć i cieszyć się sprawnością, którą mam.
     Przygotowuję się na poród Lulu. Nie wiem sama kiedy pokochałam to stworzenie. Ona pierwsza mnie pokochała i wybrała. Muszę skonsultowac się z weterynarzem, tylko nie wiem z jakim... do wszystkich mi znanych mam zaufanie mocno ograniczone.

czwartek, 25 października 2012

PRZEŁOM JESIENI

     Moja ukochana pora, złocista, łagodna jesień kończy się. Przychodzi jej siostra, późna jesień, pełna mgieł i chłodów nocnych, deszczów i szarugi. Czuję się coraz bardziej senna i ociężała. co jest bardzo dziwne, bo mam wrażenie, że sporo straciłam na wadze. Muszę zwężać spodnie i dawać nowe gumki do dresów i spódnicy. Nie dziwi mnie natomiast senność. Odkąd zamieszkaliśmy na wsi i zaczęliśmy żyć zgodnie z porami roku, zauważyłam też cykliczność naszych nastrojów. Jesienią człowiek zapada w hibernację, tyje trochę, staje się bardziej refleksyjny i ospały. Zimą, jeśli jest śnieg i słońce z mrozem,  energia odradza się w ciągu dnia, by opaść z zachodem słońca.  Na przedwiośniu czujemy się wrażliwi, jakbyśmy zmieniali starą skórę i ręce nas świerzbią, by już siać, sadzić i działać, ale ciągle jestesmy słabi, jak świeża trawka. Wiosną i latem dostajemy super napędu, nie potrzeba nam wiele snu i chcemy chwytać każdą chwilę dnia i nocy, bo tyle się dzieje w naturze, że trudno za tym nadążyć. W upały znowu zwalniamy, żeby odrodzić się z początkiem jesieni (tak w sierpniu). I cały cykl powtarza się na nowo.
     Warzywa są już zebrane i zabezpieczone w piwniczce. Mam trzy worki kartofli, posegregowanych według wielkości (duże, średnie i małe), worek marchwi, sporo selerów, pietruszki, pasternaku i porów. Niewielką torbę orzechów laskowych wydartych wiewiórkom, kapuste kiszoną i kilka główek w piwnicy. Natkę pietruszki, lubczyka i selera poszatkowałam i wymieszałam z sola, mam tego kilka słoików. Tudzież 20 słoików przecieru pomidorowego, 30 słoików sosu bolońskiego (cebula, pomidor, papryka, czuszka, czosnek), 10 słoików pasty z papryki, 30 słoików sałatek z ogórków, kalafiorów, marchwi, cebuli i innych, oraz aż 50 słoików grzybów! Po kilka słoików konfitur, ale te raczej przywiozłam ze sobą. Tutaj zrobiłam głównie przecier jabłkowy bez cukru oraz gruszki w syropie, 3 słoiki czerwonych jagód borówek z gruszkami, 6 słoików żurawiny z antonówką i 6 słoików dzikich konfitur, czyli dzika róża zmieszana z berberysem, kaliną i innymi dzikim owocami, niestety, tylko 3 słoiki marmoladki z czarnych jagód (bardzo ją lubię, ale przybyłam tu za późno).
    Lulu towarzyszy mi wszędzie jak cień. Przyzwyczaiłam się do tego, jak do części samej siebie. Odruchowo nie zamykam drzwi, zanim nie sprawdzę, czy ona już nie weszła. Psinka jest wyjątkowo inteligentna. Zauważyłam, że ma trudności z wejściem po schodach na ganek, więc przytargałam z szopy deskę pozostałą z budowy i zbudowałam pochylnię. Pokazałam jej dosłownie dwa razy, jak wejść po desce i odtąd używa jej za każdym razem. W moim życiu było wiele psów, ale żaden nie uczył się tak szybko.

piątek, 12 października 2012

LULULUNIA

    W sklepiku nie mieli karmy dla psów ani świeżego mięsa. Co do karmy, to może i dobrze, duże złego słyszałam o tych wysokoprzetworzonych karmach, ale mięso by się przydało. Kupiłam "ludzkie" konserwy i dodawałam po trochu do zupy. Dodaję też żółtka jaja. Nie wszystkie psy je trawią, ale moje maleństwo tak. I bardzo je lubi. Dodaję też trochę oleju do zupy, na ładną sierść. Je za cztery maleńkie szpice i pięknieje w oczach. Ciągle karmię ją po trzy i cztery razy dziennie. Musi nadrobić czas głodówki.
     Jutro zamierzam wstać rano i zdążyć na autobus, który z wioski odjeżdża do Miasta A. Muszę jej przywieźć trochę mięsa. Tylko jak je przechować? Z własnego wyboru nie mam lodówki ani zamrażarki. W piwniczce jest chłodno, ale jednak... Może zrobię mięso w słoikach, bez soli i innych szkodliwych dodatków? A potem będziemy się dzielić - ona troszkę, a ja resztę.

wtorek, 9 października 2012

ZNALEZIONE PRZYTULONE

     Poszłam wczoraj znowu do lasu, te wyprawy to dla mnie już prawie jak narkotyk. Od pewnego czasu, wzorem mojej Babci, zabieram ze sobą butelkę wody i coś do zjedzenia i na szczęście. Dziś bardzo się przydało.
     Zawędrowałam aż w okolice asfaltówki, przedzierałam się przez krzaki w poszukiwaniu kani (grzybów, nie ptaków), kiedy usłyszałam cichutki pisk-nie pisk, płacz-nie płacz. Zaczęłam się rozglądać, szukać. No i w rowie znalazłam takie coś. Psiaczek maleńki, biały w rude plamki, kudłaty. Kudełki zmechacone, posklejane. Krew sączy się z łapek. Chude toto, lekuchne, tylko brzuszek wzdęty. Przypadłam do biedactwa, ostrożnie nieco, a ono nie ma siły sie podnieść, ale języczek wyciągnęło i liznęło mnie w rękę.
    Nalałam wody w zagłębienie dłoni, spróbowało języczkiem dwa razy i dalej leży. Pokruszyłam więc trochę chleba z serem. Malutko, bo nie można zagłodzonemu dawać dużo jeść, żeby się nie rozchorował. Zjadła (bo zdążyłam sprawdzić, że to sunia). No, jest dla niej nadzieja.
     Wzięłam biedę za pazuchę i ruszyłam do domu, przystając częst po drodze, żeby znowu dać jej zlizać kilka okruszyn czy trochę wody. Po godzinie wydawała się żywsza, zrobiła ładnie siusiu i dawała radę utrzymać się na trzęsących łapkach. Maleństwo takie, trójkątny pyszczek, duże, sterczące, trójkątne uszka, maleńkie ciałko, drobne łapki. Całość nie waży nawet dwóch kilo.
     W domu dostała trochę zupy (tak ze dwie stołowe łyżki) i zasnęła na szmatce przy piecu. Zajęłam się swoją herbatą, trochę sprzątałam, a tu słyszę cichutkie szczeknięcie. Mała bieda stoi u drzwi na dwór, ogonek, puszysty jak u wiewiórki zwisa jej do podłogi i wyraźnie prosi. Wyniosłam ją na podwórko, zrobiła, co miała do zrobienia. Na szczęście nie ma biegunki, trochę tylko rozwolnienia. Rozczuliła mnie próbując wejść po schodach na ganek. To takieś ty psiątko, w domu chowane. I ten ktoś, kto cię w domu trzymał i pewnie pieścił i nauczył porządku, wywiózł cię do lasu i wyrzucił, jak śmiecia. A ty masz ciągle kochające serduszko i nawet na progu śmierci ufasz ludziom. Przytuliłam maleństwo, a ono tym razem polizało mnie zdecydowanie po brodzie.
   Reszta wieczoru zeszła nam w podobny sposób - malutkie porcje pokarmu, sen, wyprawa na dwór (to ostatnie tylko dwa razy).  W końcu ja też poszłam spać.
    Dziś rano zbudziło mnie ciągnięcie za rękę i popiskiwanie. Stał się cud natury. Psiaczek wczoraj jeszcze słabiutki i prawie konający, dziś stał pewnie na łapkach i delikatnie ząbkami ciągnął mnie za rękę. Przyjrzałam się tym ząbkom. Nie taki to szczeniaczek, jak myślałam. Raczej dorosły, choć młody pies, a raczej sunia.
    Dziś rano podładowałam laptopa i spędziłam sporo czasu w necie, próbując ustalić rasę. Najbardziej podobna jest do szpica miniaturki, ale niezupełnie identyczna. Mieszanka szpica i "ciułały"? Albo szpica i yorka? Trudno powiedzieć. Ma przodozgryz i lekko wyłupiaste oczka, ale jest ładna i rozczulająca. Dziś ogonek nosi zwinięty w obwarzanek na plecach, jak prawdziwy szpic.
     Na wszelki wypadek sprawdziłam też ogłoszenia, czy nikt jej nie szuka. Ale nie, nikomu nie brakuje psiaka w typie szpica...
     Nie mam w domu mięsa, mleka ani białego sera. Muszę wsiąść na swego stalowego rumaka i pomknąć do wsi, zanim zamkną sklepik. Lulu (bo tak nazwałam maleńką) poczeka w tym czasie w szopie, z moim przepoconym podkoszulkiem za towarzystwo, coby nie czuła się opuszczona.
   

czwartek, 4 października 2012

OGRÓD

Dziś dzień mego ulubionego świętego, czyli Franciszka z Asyżu. Jakoś nie chciało mi się iść do lasu, może dlatego, że wczoraj przemaszerowałam z 10 kilometrów. Niewiele znalazłam grzybów, tylko trochę borówek przyniosłam. więc dziś byczyłam się w warzywniku. Z tym warzywnikiem to śmieszna sprawa, bo był już tu wtedy, kiedy jeszcze nie było domu. Najpierw grządki najbardziej oddalone, żeby nie przeszkadzać cieślom. Teraz podchodzi pod sam dom, widzę go przez okna od południa i zachodu.

Ziemia była tu słabiutka, kwaśna. Zrobiłam więc wały permakulturowe, kilka skrzyń i ogromny kompost. Powoli, po kawałeczku wybierałam perz z ziemi, nastepnie kopałam płytki ró, do którego wrzucałam gałęzie, liście, wszystkie wyrwane chwasty bez korzeni i przytargany gnój. Przykrywałam ten nabój ziemią. Jeśli wał był zrobiony jesienią, to na wiosnę można było na nim sadzić praktycznie wszystko, jeśli wiosną, to tylko te warzywa, które nie boją się nierozłożonego obornika - dynie, ziemniaki, selery. A na brzegu wału kapusta.

 W głębi widać foliak na pomidory. W naszym klimacie praktycznie nie sposób dochować się ich w glebie z powodu zarazy ziemniacznej, więc choc nie lubię folii, musiałam się z nią pogodzić. Bo bardzo, ale to bardzo lubię pomidory, hi hi hi.

Mój warzywnik nie jest specjalnie uporządkowany, ale lubię go. Daje mi obfitość świeżych warzyw i zapasy do piwniczki. Jest w nim ciepło, zacisznie i pachnąco. Otoczony jest żywopłotem z krzewów, dalej jest łąka z krzakczorami i las. Z jednej strony posiałam słoneczniki. Muszę walczyć o pestki z ptakami, dlatego niektóre słonecznikowe głowy zostały owinięte szmatkami.

Zdjęcie zrobiłam jeszcze latem, dzisiaj już wygląda inaczej. Kapusta ścięta i część zjedzona, a część zakiszona. A dziś na obiad miałam skorzonerę, która na zdjęciu jest jeszcze malutka.
To zielone za kapustą to nie krzew, tylko kompost porosnięty facelią (oraz niezłą ilością chwastów).

A to druga strona warzywnika i żywopłot ze szparagów od strony wschodniej. On był chyba pierwszy, ten żywopłot. Raz wygrzebały mi go dziki, wtedy też zaczęłam grodzić warzywnik, czym popadnie.
Wrotycz (te żółte kwiatki) ma właściwości owadobójcze. Kiedyś niszczono nim pchły i wszy, a teraz wyciągiem wodnym z jego liści i kwiatów można niszczyć mszyce i gąsienice bielinka. Pachnące ostro bukiety wieszam też na ganku dla ochrony przed muchami i komarami.
Aksamitki natomiast są rośliną pułapkową dla nicieni, uzdrawiają glebę. Lubię też ich zapach, chociaz on nie każdemu odpowiada.

sobota, 29 września 2012

GRZYBY

W tym roku grzyby obrodziły całkiem, całkiem. Nie jakiś sensacyjny wysyp, ale można nazbierać sporo. I to jest główne moje zajęcie ostatnio. Ponieważ kładę się spać wcześnie (trudno siedzieć po nocach przy świecy), budzę się też bardzo wcześnie. Rozpalam ogień w płycie, wstawiam czajnik na kawę i idę otworzyć kurnik. Kury nie chodzą na wolności (ach, te lisy i jastrzębie), ale mają obszerny wybieg, prawie 200 metrów kw. Ogrodzony siatką na fundamencie i przykryty siatka, taką jaką grodzi się las. Są na nim nawet krzaczki i jedno drzewo (siatka wycięta wokół pnia). Kurzyce i kogut wydają się zadowoleni. Daję im wodę, sypię ziarno, zabieram jajka, jeśli już są. Potem wracam do domu i patrzę, jak dzień się rozjaśnia, pijąc kawę i jedząc śniadanie. Często jem jajecznicę ze szczypiorkiem, mniam. Czasem, jeśli jest brzydko, otwieram kurnik dopiero po śniadaniu. I rozkoszuję się tym, że nic nie muszę. Jest we mnie jeszcze czasem ta gorączka, rozpędzenie, że muszę wstawać, że muszę robić... Nic nie muszę. Pomalutku zastanawiam się, co będę robiła w ciągu dnia i zwykle kończy się na tym, że biorę koszyk i idę na grzyby.
Zawsze lubiłam zbieranie grzybów. Zapach i szum lasu, powolny maesz i kluczenie, skupienie na wypatrywaniu grzybowych kapeluszy wprawiają mnie w coś w rodzaju transu. dobrze mi z tym. I nie muszę spieszyć się, żeby zdążyć przygotować posiłek czy oporządzić zwierzęta. Wracam zmęczona i szczęśliwa. W ostatnich latach często bolały mnie nogi i plecy, nie mogłam chodzić zbyt długo. A tu proszę - 3 do 5 godzin. Czuję się zresztą coraz silniejsza. wracam, nastawiam jakąś zupę albo ziemniaki w mundurkach i odpoczywam. Ogień zwykle już wygasł, ale lubię rozpalać płomyk w moim piecu. spokojnie, pomalutku obieram grzyby, czyszczę je. Czasem robię w słoikach, ale więcej suszę. Dużo też zjadam, w różnej postaci.
Raz wybrałam się do wsi rowerem, kupiłam ser, mleko, kefir oraz ocet do zapraw i chleb. Poza tym sama piekę swój chleb, tak co pięć dni mniej więcej. Mąkę mam w dwóch skrzyniach - razową żytnią i białą pszenną. I zakwas w kamiennym garnczku w piwnicy, hej! Ten swojski chlebek jest taki dobry, że można go jeść bez niczego. A z grzybkami smazonymi albo duszonymi, to specjał godny królów.
Mam już tyle grzybów, że starczy dla mnie, dla dzieci, a nawet mogłabym część sprzedać jakby co.

A to są kurzyce na wybiegu, a zaraz potem koszyczek z grzybami.

poniedziałek, 17 września 2012

WRACAĆ WCIĄŻ DO DOMU

Stary traktorek trzęsie się i pyrka jak samowar, ale dzielnie pokonuje koleiny leśnego duktu. Drzewa gładzą go wyciągniętymi rękoma, próbują zatrzymać. Przejeżdżamy między dwoma ogromnymi świerkami i oto jest. Moja polana, kochana, wita mnie z radością. Na prawo na nieco podwyższonym skraju zagroda, na lewo, w części podmokłej staw przysłonięty krzewami. Stop, dalej nie należy jechać. Przy bramie strząsam z siebie pył i niepokój świata i wchodzę w królestwo ciszy i harmonii. Dzieciaki, wymięte i wytrzęsione po tej podróży na przyczepie traktora, między tłumokami z pościelą i skrzynkami z zapasami, też otrząsają się jak zmokłe psy. I nagle cichną, rozglądają się wokoło. Chcę wierzyć, że one też czują wyjątkowość tego miejsca.
Następnie spokojnie wchodzimy w tę ciszę i radość. Szeroko otwieram drzwi maleńkiego domku, wnosimy te ostatnio przywiezione sprzęty i zapasy. Większość mebli stoi już na swoich miejscach, więc to tylko ostatnie zapasy i niezbędniki. Gdzieś opadła z nas cała gorączkowość. Dobrze nam, nie spieszymy się. Kury lądują w kurniku z porządnie osiatkowanym wybiegiem, dostają wodę i ziarno. Ja zapalam samowar, pijemy herbatę na ganku, przegryzamy przywiezionymi kanapkami. Chłopcy sprawdzają te wszystkie sprytne urządzenia, które mi tu zamontowali, żeby mi było łatwiej żyć. Wszystko działa, a jakżeby inaczej. I ręczna pompa na wodę, która pompuje ją do zbiornika na strychu, i słoneczne baterie do ładowania laptopa albo oświetlenia domu wieczorem, i lampki ledowe tego oświetlenia. Ha, dzięki tym kolorowym lampkom będę miała nastrój Bożego Narodzenia przez cały czas!
Potem idziemy nad staw. Jako że słońce zniża się na zachód, światło jest niesamowite. Rybki wyskakują na powierzchnię, łowiąc nisko latające o tej porze owady. Cienie drzew lesnych zbliżają się do wody i wchodzą do niej powolutku, jak wstydliwe podlotki. woda z opalizująco różowo-fioletowej robi się zielono-brązowa. Czas się pożegnać. Dzieciaki pojadą traktprkiem do najbliższej wsi, oddadzą go właścicielowi, a same samochodem wrócą do siebie. To tylko 30 kilometrów, w sumie za mniej niż godzinę powinni być w domu.
Zakładam drąg w miejscu między dwoma świerkami, które służą mi za bramę. Powoli wracam do domu.

niedziela, 16 września 2012

Przed wylotem

Po śmierci męża odkryłam, że mam pieniądze. Wiedziałam, że odkładał coś tam każdego miesiąca na jakieś specjalne ubezpieczenie, ale jako osoba cierpiąca na wstręt do wszelkich papierków, zbytnio w to nie wnikałam. Powtarzał tylko, że będziemy mieć na czarną godzinę... Spodziewałam się kilku tysiący, a okazało się, że jest tego więcej. Dużo więcej. Kiedy pomyślałam o wszystkich dniach, kiedy ledwie wiązałam koniec z końcem, kiedy brakowało na opłaty za prąd, na szkołę dla dzieci, na naprawę samochodu, to prawie szlag mnie trafił. Ale teraz byłam bogata.
A poczucie wolności rosło we mnie i popychało do rzeczy, o jakich wcześniej bym tylko myślała. Kilka lat wcześniej dostałam niewielki spadek po rodzicach. Po cichu kupiłam kawałe ziemi w Puszczy, na skraju Suwalszczyzny. Kiedy mąż się o tym dowiedział, zrobił piekło, ale sprawa już była zamknięta.
Nie wiem, co mnie tak urzekło w tym kawałeczku lasu i śródleśnej łące zarośniętej krzaczorami z resztkami fundamentów gajówki spalonej jeszcze w wojnę. Wiem tylko, że nie mogłam się stamtąd ruszyć. Kiedy mi było ciężko, wystarczyło tylko zamknąć oczy i przenieść się tam.
Wówczas kosztowało to jakieś śmieszne grosze, kilkanaście tysięcy za prawie trzy hektary. Obecnie warte jest o wiele więcej, ale dla mnie od początku było bezcenne. Moje własne miejsce, mój tajemniczy zakątek z dala od wszystkiego i wszystkich ludzi. Odwiedzałam go rzadko, ale był. Wtedy tyle mi wystarczyło. Teraz zapragnęłam tam przenieść się na stałe.
Dom i gospodarstwo przekazałam dzieciom, a właściwie córce Danusi i jej chłopakowi. Od dawna by już przyjechali do domu, gdyby nie wieczne napięcia między nimi, a moim mężem. Kochali się z córką, ale zawsze były konflikty. Nigdy mu nie odpowiadało, kim jest, ani co robi. Ona też nie mogła znieść jego despotycznych zapędów.
Wyrwłla się do liceum, potem na studia. Przyjeżdżała z radością i wyjeżdżała z ulgą. A teraz ze swoim chłopakiem utrzymywali się z dorywczych prac, bo na stałe nie było zatrudnienia, więc choć kilka lat temu nie chciała słyszeć o powrocie na wieś, teraz było to dla nich zbawieniem. Duży, ciepły dom, gospodarstwo szkółkarskie, możliwości założenia dowolnej hodowli albo działalności. Arek ma smykałkę do pracy w drewnie, może będzie coś dłubał?
Załatwiłam pozwolenie na budowę, z racji istnienia fundamentów było dość proste. Najgorzej było z obejściem sprawy mediów, bo na działce nie ma prądu. Ale i to dało się obejść. Kupiłam stary drewniany dom, taki maleńki, dwuizbowy. Znajomy cieśla rozebrał go na kawałki i przewieźliśmy go traktorami na moją działkę. Prowadzi do niej zarośnięty dukt, a właściwie ślad po dukcie. Ale daliśmy radę. Spróchniałe belki zostały wymienione (tak po cichu mówiąc, prawie cały domeczek jest nowy, ze starego zostało kilka belek i drzwi, w których jestem zakochana). Wykopaliśmy też studnię, a Leszk, mój syn, zamontował mi taką sprytną ręczną pompę, że mogę w domu pompować do zbiornika na strychu. Postawiliśmy kaflową kuchnię z piecem, który grzeje też wodę. Oraz szopkę na kurnik i różne sprzęty z wiatą na drewno.
I oto powód pisania tego pamiętnika - jutro wyprowadzam się. Odlatuję na swoje i za nic mam te cmokania i wydziwiania, że jak to - bez prądu, bez drogi, bez ludzi, bez samochodu, sama jedna. A ja wybrałam wolność. Oczywiście, jeśli któreś z dzieci będzie mnie potrzebować, to się stawię na wezwanie, ale wygląda, że oni świetnie sobie radzą beze mnie.
To już jutro! Prawie pękam z podniecenia. Spać na pewno nie będę, pożegnam się z tymi wszystkimi latami, z domem, który przecież kocham, z ogrodem, ze zwierzakami. Przejdę się pod księżycem. A jutro zaczynam od nowa!

środa, 12 września 2012

Pora niepokoju

Jesienią, kiedy drzewa zaczynają nabierać kolorów, a ptaki odlatują, zawsze budziła się we mnie tęsknota, żeby ruszyć gdzieś daleko, za horyzont. Śpiewałam wtedy sobie "wsiąść do pociągu byle jakiegoooo", patrzyłam w dal i... zostawałam. Były obowiązki, mąż, dzieci, zwierzęta, ziemia, a właściwie ogród, praca. A ja jestem grzeczną, obowiązkową dziewczynką. Potem dzieci pomału zaczęły własne życie, mąż dostał emeryturę, a że sporo czasu przepracował za granicą, to była ona, jak na nasze warunki i potrzeby, wystarczająca. Zrezygnowałam z pracy w szkole, tylko gospodarstwo ogrodnicze ciągnęłam dalej. Mąż, sporo starszy ode mnie, zaczął być jakiś słabszy. Ale nic nie zapowiadało, że coś się zmieni. I wtedy, pewnego dnia, rąbiąc drewno poczuł się źle. Zdążył przybiec do domu i wołać, żeby go ratować. Myślałam, że skaleczył się siekierą albo uderzył polanem. A on po prostu padł na wersalkę i zipał. Wezwałam pogotowie, które przyjechało o wiele za późno. Trzymałam drżącą rękę i czułam, jak nagle stała się bezwładna. Lekarz stwierdził, że to był skrzep, który doszedł do serca. Tak w wieku 50 lat zostałam wdową.
Na początku było niezrozumienie, potem dojmujący ból i pustka. A potem, nieśmiało, pojawiło się poczucie wolności. Jakoś te kawałki, na które rozleciało się moje życie, scaliły się z powrotem. Tyle lat byliśmy razem... Czy go kochałam? Na początku na pewno, potem pozostały przyjaźń i zaufanie. I jak bemol rosnące zniecierpliwienie, kiedy stawał się coraz trudniejszy, bardziej zgryźliwy i kłótliwy. Jakby na starość wyłaził z niego jakiś straszliwy egoizm i pretensje do całego świata. Było mi ciężko, ale to jednak był mój mąż i obiecałam się nim opiekować. Na dobre i na złe.
Pewnego razu, kiedy byliśmy u lekarza, ten wziął mnie na stronę i zapytał, czy mąż nie ma zaników pamięci. Miał. Nie było to nic strasznego, ale ciągle czegoś szukał, o czymś zapominał, mylił czasem sprawy sprzed kilku miesięcy z obecnymi. Czasem też miał trudności z wysłowieniem się - on, "pan gładko-potoczysty". Czyli - początki Alzheimera. Odtąd byłam czujna, myśląc, że to będzie nasza trudna przyszłość. Odszedł, zanim choroba zdążyła się rozwinąć. A ja po kilku miesiącach żałoby poczułam się wolna...