środa, 5 grudnia 2012

TRUDNA WYPRAWA

     Chciał, nie chciał, ale musiał... Musiałam i ja wybrać się do miasta, mimo że bardzo mi się nie chciało. Zapakowałam swój plecak suszonymi grzybami do sprzedania - nielegalnie oczywiście, bo suszone liczą się jako przetworzone, ale co mi tam... Zamknęłam psy i słuchałam chwilę, jak płaczą. Nie szczekają, nie wyją, tylko takie przeciągłe, bolesne "Mamuuuuu" zawodzą. Trudno, trzeba. W ciepłym domu krzywda im się nie stanie. Po czym powlokłam się ten kilometr do asfaltówki i jeszcze drugi do przystanku autobusowego. A u nas tylko dwa autobusy dziennie chodzą i to tylko w dni powszednie, jeden bladym świtem o 6.15 rano zabiera młodzież do szkół średnich, a drugi po południu ok. 16 przywozi ich spowrotem. Patrzyłam na te zaspane i już od rana zmęczone dzieciaki i żal mi ich było. Jak nauka może wchodzić do głowy w takich warunkach?
     Miasto przywitało mnie zimna plucha, hałasem i smrodem. Mój nos odwykł od tych miejskich "perfum" i teraz aż w gardle ściskało. Tak wcześnie rano prawie wszystkie sklepy i biura są zamknięte, poszłam więc na targ, a tu placu targowego nie ma... Wszystko zamknięte wysokim płotem, prace remontowe. Fakt, potrzebne, ale w tej chwili bardzo mi nie na rękę. Czyli komórka w łapę i wydzwaniać. Okazało się, że nie ma tak źle - znajomy, u którego miałam kupić olej własnoręcznie tłoczony, zostawił dla mnie kilka butelek w barze prowadzonym przez inną naszą znajomą, pszczelarze, u których biorę miód, byli tak mili, że zaproponowali, że sami do mnie do śródmieścia przyjadą, przywiozą miód i pyłek i odbiorą grzybki i ziółka dla nich przeznaczone. Powłóczyłam się trochę, rozwiozłam grzyby do kilku znajomych i już można było iść do instytucji, pozałatwiać te różne papierki, którymi nas umartwiają. Najprzyjemniejsza była wizyta w banku, gdzie moje konto okazało się dość pełne, bym mogła dalej żyć. Pobrałam trochę pieniędzy, bo ze sprzedawania grzybów na rynku nici. Zaszłam do znajomego baru, bardzo miłe spotkanie z pszczelarzami i właścicielką przybytku, która ku mojej wielkiej radości wzięła ode mnie cały ten nabój grzybowy. Zakupy narazie jeszcze u niej zostawiłam i przeszłam się do pasmanterii po nici i wełny - to też było przyjemne, zaszłam do spożywczego po bakalie i trochę różnych serów oraz spędziłam przyjemną godzinkę w bibliotece i drugą w księgarni. Filiżanki czekolady też sobie nie odmówiłam.
      Na koniec nogi mnie bolały tak, jak nigdy w lesie, w głowie mi huczało, ubranie przemokło... Poczułam się (prawie) bezdomna. Potem droga powrotna z ciężkim jak licho plecakiem i dwiema torbami, a w domu zimno i smród niewypuszczanych piesków. Ufff... Dranie jedne, z tej tęsknoty i nudy powygryzały cały dół ceraty przykrywającej stół w koronkowe wzory. Czyli rozpalanie ognia, mycie i odkażanie podłogi, karmienie tałatajstwa i siebie samej.
     Teraz nareszcie jest ciepło i pachnie przyjemnie octem jabłkowym, siedzę z filiżanką malinowej herbatki i moczę bolące i zmarznięte stopy.
     Stanowczo nie lubię miasta, mimo że czasem jest przydatne!

4 komentarze:

  1. Wędrówki po mieście dla płuc oddychających ciągle wspaniałym czystym powietrzem są ogromnym wysiłkiem to i sił nie ma . Wymiana darów natury jak za dawnych lat .

    OdpowiedzUsuń
  2. I już? I nic więcej? a co było dalej...?

    OdpowiedzUsuń